DLACZEGO WYCHOWUJĘ EMPATYCZNIE?

Zawsze stałam z boku, kiedy rodzice interweniowali w sytuacjach spornych pomiędzy dziećmi, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Bałam się odezwać, a jak mówiłam to bardzo cicho, bo raz nie chciałam naruszyć granic i godności dziecka, a dwa bałam się ośmieszyć brakiem przekonania przed ich rodzicami. Odkąd stosuję podejście z „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały i Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” ten strach zniknął, bo mam już ogromne doświadczenie z własnymi dziećmi w tym obszarze i wiem, ile zyskały na tym dzieci i ja sama. Przede wszystkim ubogacenie naszych relacji, ocieplenie, zmniejszenie dystansu dziecko-rodzic, zaufanie synów, traktowanie mnie jako bezpiecznej przystani, zwracanie się do mnie z własnymi problemami, odwaga, żeby poprosić mnie o coś w różnych sprawach i moje wewnętrzne doświadczenie ciepła, miłości i pewności, że ta relacja ma przyszłość. Chyba mogłabym wyliczać w nieskończoność.

WŁADZA RODZICIELSKA PRZEJAWIA SIĘ TAK…

Spotykam się jednak z wyśmianiem, z kwestionowaniem mojego podejścia, szczególnie wtedy, gdy mój starszy syn obroni się przed agresją innego dziecka i tamto poskarży, mimo że samo zaczęło. Mam zasadę, zgodną z ideą „Jak mówić…”, żeby nie wtrącać się do wychowania innych dzieci. Nieproszona nie doradzam. Nie oceniam nawet spojrzeniem. Kiedy jestem przy nazwijmy to „trudnych” sytuacjach pomiędzy innym rodzicem a jego dzieckiem, staram się być pozytywnie obecna, wyłączam automatycznie myślenie, ocenianie, bo uważam że jest to ich relacja i mnie nic do tego. Jestem często świadkiem stosowania podejścia: rodzic – uosobienie władzy rodzicielskiej, krzyczący, rozkazujący, karzący, pokazujący wszem i wobec, „kto tu rządzi”, dziecko – przestraszone albo obojętnie przeczekujące pokaz władzy. Widzę, jak dzieci, mówiąc językiem takiego rodzica „ustawiane są do pionu”. Tak, ta metoda skutkuje… na chwilę. A to, co się dzieje później wywołuje u mnie chęć sięgnięcia po różaniec, choć specjalnie religijna nie jestem.
 

CO ROBIĄ Z DZIEĆMI NAKAZY I ZAKAZY

Dzieci przestrachem usztywnione na chwilę, kiedy tylko odczują rozluźnienie, nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. Nie odróżniając, co jest czarne a co białe, co wolno a czego nie i dlaczego, nie mając pojęcia o związkach przyczynowo-skutkowych, zachowują się jak w przestrzeni kosmicznej. Unoszą się bez określonego kierunku, bez punktu zaczepienia, aż wylądują gdzieś z rozbitą jakąś częścią ciała. To ostatnie jest też samospełniającą się przepowiednią ich rodziców, którzy bez końca powtarzają: „Ty zawsze jesteś niegrzeczna/y, Ty nigdy nie usiedzisz spokojnie, zaraz coś sobie zrobisz, itd., itp. A ja mówię do nich tym „swoim” językiem z „Jak mówić…” i czuję się jakbym była z tymi dziećmi obok tego krzyku i nie rozumiem, o co tym rodzicom chodzi. To trochę dziwne uczucie, bo jestem wtedy spokojna i dogaduję się z ich dziećmi, współpracujemy. Mam wrażenie, że rodzice nakręcają się przeszłymi sprawami, jeszcze dziecko dobrze się nie ruszy, a oni zarzucają je całym uprzedzeniem, które w nich wzbiera, chyba z bezsilności. Co mnie jednak mocno zadziwia, nie widzą w tej psychicznej szarpaninie, że obok ktoś po cichu pokazuje im, że można inaczej. Nie widzą też, ile tracą na tym kurczowym trzymaniu się władzy. Przede wszystkim energii, psychicznej i fizycznej. Zdrowia, nerwów. Czasu – bo zamiast raz powiedzieć fakty, pokazać konsekwencje działań, to stale muszą napominać i krzyczeć. Tracą też szansę na szacunek dziecka, na bliskość, na dziecka zaufanie, przyjaźń i radość z bycia rodzicem. Tak smutno dzisiaj, bo po uczestniczeniu w sytuacjach tego typu, rodzi się we mnie refleksja, za którą idzie krzyk: „Zobaczcie, że można inaczej!” Dla siebie i dla dzieci…

Ps. Jeśli chcesz posłuchać tego tekstu, zobacz Audiobook z tekstami z bloga.

Dodaj komentarz